Rafał Gikiewicz

 Rafał Gikiewicz

W kwietniu czwarty bramkarz Śląska Wrocław, kilka miesięcy później - jeden z najlepszych zaplecza Bundesligi. Za panem długa droga, ale pokonana sprintem.

W Śląsku nie byłem nawet numerem cztery. Można powiedzieć, używając terminologii szkolnej, że byłem nieklasyfikowany - mówi Rafał Gikiewicz. - Trenowałem, oficjalnie byłem w rezerwach, ale nic poza tym.

 

Tuż po rozstaniu ze Śląskiem rozmawiał pan z „Przeglądem Sportowym". Mówił pan, że decydując się na rozwiązanie umowy, podjął spore ryzyko, bo przez kilka miesięcy miał pozostać bez pensji i możliwości grania. Już tydzień później został pan jednak zaprezentowany jako nowy bramkarz Eintrachtu Brunszwik.

Oczywiście, tylko proszę pamiętać, że umowę z Eintrachtem podpisałem od 1 lipca, a do tego czasu pensji nie otrzymywałem. Na dodatek rozwiązując kontrakt ze Śląskiem, zrzekłem się pieniędzy, które klub mi zalegał. Podjąłem ryzyko, bo odpuściłem uczciwie zarobioną gotówkę we Wrocławiu, żeby móc odejść. Oczywiście, miałem swoje oszczędności, z głodu nie umarłem, ale gdy odchodziłem z Wrocławia, nie było pewne, że z Eintrachtem zwiążę się na pewno.

 

Patrząc z perspektywy kilku miesięcy: ma pan jeszcze żal do kierownictwa Śląska za to, jak pana potraktowano? A może ma pan to gdzieś?

Nie można powiedzieć, że mam to gdzieś. W Śląsku byłem trzy lata, to były wspaniałe lata z sukcesami, klubu na pewno z pamięci nie wymazałem. Żalu nie mogę mieć do nikogo.

 

Serio? „Śląsk potraktował Gikiego jak śmiecia. Na miejscu prezesa spaliłbym się ze wstydu" - to jeden z wpisów w internecie odnoszący się do tamtej sytuacji.

Rundę jesienną skończyłem jako pełnoprawny piłkarz Śląska, a po powrocie z urlopu niespodziewanie zostałem odsunięty. 6 stycznia otrzymałem karteczkę z podpisem prezesa, że trafiam do rezerw. Śląsk był jednak moim pracodawcą, podporządkowałem się, pojechałem na obóz do Dzierżoniowa. Dziwnie się czułem, trenując z nastolatkami, gdy sam mam żonę i dziecko. Byłem wtedy dla tamtych chłopaków trochę tatą. Trenowałem jednak bardzo ciężko, żeby nie stracić formy.

 

I to zachowanie klubu było w porządku?

Złego słowa na mój były klub nie powiem, bo po pierwsze: nie chcę, a po drugie: dorosłem do tego, żeby swoich żalów nie wylewać na łamach prasy. Choć może kiedyś doczekam się, że ktoś ze Śląska powie głośno: popełniliśmy błąd, Gikiewicza ze Śląska wyrzuciliśmy za wcześnie. Bo jak pokazuje czas, do klubu w moje miejsce przyszedł Wojtek Pawłowski, a gdzie jest teraz? Myślę, że spokojnie mógłbym we Wrocławiu jeszcze parę dobrych lat bronić na wysokim poziomie.

 

Musiało boleć, że trener Stanislav Levy się od pana odwrócił, a nowy szkoleniowiec Tadeusz Pawłowski nie zamienił z panem nawet jednego słowa.

Sytuacja co najmniej dziwna.

Owszem, dziwna. Muszę jednak powiedzieć, że z trenerem Pawłowskim słowo zamieniłem - tuż po rozwiązaniu kontraktu. Życzył mi powodzenia. Gdy trener przychodził do Śląska, mówił, że z każdym zawodnikiem porozmawia. Ze mną nie rozmawiał nawet przez chwilę. Nie wiem dlaczego.

 

A Levy?

O trenerze Levym trudno mi mówić. Zrobił, jak zrobił. Muszę mu jednak oddać, że jako jedyny trener postawił na mnie od początku rundy i do październikowego meczu z Zawiszą byłem numerem jeden. Jestem mu wdzięczny za to, że pokazał charakter i nie bał się na mnie stawiać, mimo że różne głosy podszeptywały mu nazwisko Mariana Kelemena.

 

Pana pobyt w Śląsku to sinusoida.

Różnie toczyły się moje losy we Wrocławiu, ale ciągła walka dawała mi wewnętrznego kopa, motywowała mnie. Wyliczać można długo, na przykład to, że trener Lenczyk po przyjściu do Wrocławia postawił na Krzysztofa Żukowskiego, a mnie odstawił na numer trzy. Musiałem walczyć o to, żeby być w ogóle w kadrze meczowej. Zresztą nigdy w mojej karierze nie miałem z górki, zawsze musiałem coś udowadniać.

 

Jak choćby w momencie, gdy wygryzł pan Kelemena?

Nawet gdy wskoczyłem do bramki za Mariana, czułem na plecach oddech, wiedziałem, że ktoś czeka na moje potknięcia. Dzięki temu wszystkiemu wiem, że potrafię bronić. Wygrałem przecież rywalizację z jednym z najlepszych bramkarzy w lidze. Nikt mi tego nie dał za darmo, po znajomości. Byłem częścią zespołu, który osiągał sukcesy i zapisał się w historii Wrocławia. Myślę, że mogłem odejść wcześniej, a nie czekać na rozwiązanie umowy do kwietnia. Do nikogo nie mam jednak teraz pretensji, z prezesem Żelemem podaliśmy sobie ręce. Czasem wpadam do Wrocławia, z niektórymi chłopakami z zespołu mam kontakt.

 

Pytanie podstawowe: dlaczego zdecydowano się na przesunięcie pana do rezerw? Podobne praktyki stosuje się przecież w mniej cywilizowanych częściach świata w momencie, gdy klub chce przymusić zawodnika do podpisania nowej umowy albo renegocjacji warunków starej. Pan miał jednak kontrakt ważny podobno do czerwca 2015 roku...

Nawet dłużej, w tamtym czasie mój kontrakt obowiązywać miał jeszcze przez dwa i pół roku! Ze mną nikt nowej umowy podpisywać nie chciał. Powiem szczerze, że gdy dostałem papierek odsyłający mnie do rezerw, już na drugi dzień byłem skłonny rozwiązać umowę. Bo jeśli mnie we Wrocławiu nie chcieli, to po co było mnie trzymać w rezerwach? Ale powód, żeby umowy nie rozwiązywać, był - Śląsk chciał na mnie zarobić, pojawiły się zapytania z Podbeskidzia i Widzewa. Dla mnie najważniejsze było, żeby odejść gdzieś, gdzie będę mógł grać na poważnie w piłkę. Bo przecież w rezerwach Śląska miałem zakaz występowania w meczach, mogłem tylko pojawiać się na treningach na AWF. Teraz jest jasne, że gdybyśmy się wcześniej rozstali, byłoby to z korzyścią dla obu stron. A tak dostawałem pieniądze ze Śląska, a klub nic z tego nie miał. Wypada się tylko cieszyć, że udało się rozwiązać kontrakt w kwietniu, a nie jeszcze później.

 

Śląsk takimi gierkami skompromitował się kompletnie, stracił klasowego bramkarza, a na dodatek nie zarobił na nim grosza mimo długiego kontraktu. Do pana chwilę później rękę wyciągnęli przedstawiciele klubu występującego w lidze o wiele poważniejszej niż ekstraklasa. Czuje pan satysfakcję?

Nie nazwałbym tego satysfakcją. Śląsk puścił mnie za darmo i osoba stojąca z boku, biorąc pod uwagę mój jeszcze dwuletni wtedy kontrakt, rzeczywiście mogła się dziwić, dlaczego klub na mnie nie zarobił. Tym bardziej teraz, gdy wiadomo, że sprawdziłem się w Niemczech. Nie będę tego jednak oceniał. Nie chce mi się wracać do tego, że jeszcze niedawno trenowałem z juniorami, że sam prałem sobie sprzęt, że trenowałem na boisku sztucznym, a nie naturalnym, a jadąc na obóz do Dzierżoniowa, czułem się jak na kolonii. Mogę powiedzieć tylko tyle: z całego zamieszania wyszedłem najlepiej, bo bronię w Eintrachcie Brunszwik. Podpisanie umowy z tym zespołem było jedną z najlepszych decyzji w moim życiu.

 

Zastanawia mnie podejście działaczy Eintrachtu tuż przed podpisaniem z panem umowy. Nie dziwili się, jak takiego bramkarza Śląsk mógł odstawić do rezerw? Pewnie sądzili, że był w tym jakiś haczyk. Nie doszukiwali się drugiego dna?

Na tym polega cały szkopuł, że taki klub jak Eintracht potrafi wziąć zawodnika za darmo i zapewnić sobie tym samym usługi piłkarza o odpowiednich kwalifikacjach. Nie sztuką jest kupować za miliony euro, sztuka to wyciągnąć gracza za darmo i zrobić z niego podstawowego zawodnika. Skauci Eintrachtu oglądali mnie w kilkunastu meczach, gdy jeszcze regularnie grałem. Nie jest też więc tak, że zespół z czołówki 2. Bundesligi wziął człowieka znikąd. Ten klub ma świetny skauting, a najlepszy przykład to Karim Bellarabi, który jeszcze rok temu grał w Brunszwiku, a dzisiaj jest gwiazdą Bayeru Leverkusen i reprezentacji Niemiec.

 

Okres od lipca do grudnia to dla pana czas wymarzony. Rozegrał pan wszystkie mecze możliwe do rozegrania w barwach Eintrachtu, 21 spotkań po 90 minut. To duża sprawa, tym bardziej że miał pan tylko jeden okres przygotowawczy na przekonanie do siebie sztabu szkoleniowego.

Tak naprawdę miałem cztery tygodnie. Musiałem w tym czasie przekonać do siebie czterech trenerów pochodzenia niemieckiego, którzy w klubie pracują od sześciu lat. Ostatecznie postawili na Polaka, a nie na Marjana Petkovicia, który w klubie też jest od sześciu lat, biegle włada językiem niemieckim i zna zespół lepiej ode mnie. Do niemieckiej ligi przyjechałem jako Polak i wiedziałem, z czym się to wiąże. W drugiej lidze grało czterech Polaków, żaden z nich nie występował regularnie. Wiedziałem, że będę musiał myśleć i pracować tak jak w czasie gry w Śląsku. Nigdy nikt nie dał mi niczego za darmo, wszystko, do czego doszedłem, jest efektem ciężkiej pracy. Nie inaczej jest w Brunszwiku. Czuję satysfakcję z tych 21 meczów, ale przede mną w marcu pucharowy mecz z Bayernem Monachium i 15 kolejnych spotkań ligowych. Czuję wielką motywację do pracy i mam wielką nadzieję, że na wiosnę znów wszystko zagram od dechy do dechy.

 

Jak Eintracht wypada na tle Śląska pod względem sportowym?

Nie chcę tego porównywać do konkretnego klubu. Mogę tylko powiedzieć, że mój aktualny klub spokojnie byłby w czołówce ekstraklasy.

 

A 2. Bundesliga na tle naszej ekstraklasy?

Odwiedziło mnie kilku znajomych, którzy bardzo dobrze znają się na piłce, i za każdym razem słyszałem opinie, że tempo w 2. Bundeslidze jest nieosiągalne dla większości klubów z polskiej ekstraklasy. Oczywiście, w Polsce są Legia, Lech, Śląsk, Wisła... Tyle tylko, że na zapleczu Bundesligi jest dziewięć takich zespołów. Nie ma się co licytować, która liga jest lepsza. To są po prostu dwie różne, zupełnie inne ligi. Pod względem marketingowym niemieckie zaplecze bije ekstraklasę na głowę. Na każdym meczu komplet, świetne opakowanie spotkań, duża intensywność. Tu jest inaczej, chodzenie na mecze w Niemczech to hobby, nieważne, czy wygrywasz, czy przegrywasz, zawsze są komplety publiczności. Będąc na boisku, czuję się jak aktor, część widowiska.

 

Pod względem organizacyjnym kluby ekstraklasy od klubów 2. Bundesligi dzieli przepaść?

Większość zespołów w polskiej elicie nie ma takich warunków, jakie ja mam zapewnione na zapleczu Bundesligi. W Brunszwiku mamy trzy podgrzewane boiska. Do Hiszpanii lecimy tylko na sześciodniowy obóz, bo wszystkie treningi spokojnie możemy odbywać na miejscu.

 

Piotr Ćwielong opowiadał mi w Bochum, że o nic nie musi się martwić, wszystko załatwia za niego klub. Troszczy się tylko o to, żeby nie zapomnieć kosmetyczki na zajęcia.

Podam taki przykład: dzisiaj mój wielki, metalowy boks z wyrytym nazwiskiem Gikiewicz poleciał już do Hiszpanii na obóz. W piątek muszę jedynie wziąć w plecaczku bieliznę, kosmetyki i lecę na obóz tylko z takim bagażem. Tutaj naprawdę jest zupełnie inaczej niż w Polsce. Można się w stu procentach skupić na piłce.

 

Podobno świetnie idzie już panu porozumiewanie się w języku niemieckim.

Rozmawiam po niemiecku i nie mam z tym większych problemów. Po podpisaniu umowy dostałem warunek, że przed przyjazdem do Brunszwiku miałem się uczyć, więc w Olsztynie brałem prywatne lekcje. Później klub zapewnił mi nauczyciela. Wprawdzie teraz nie mam czasu na naukę, ale po powrocie z obozu znów siadam do książek. Nie wiem, ile ostatecznie zostanę w Niemczech. Być może zostanę dłużej i niedługo będę musiał odrabiać z synem lekcje po niemiecku.

 

Bez wątpienia podejście do nauki języka również miało ogromny wpływ na zaufanie od trenera Torstena Lieberknechta. Widzi, że do obowiązków podchodzi pan profesjonalnie nie tylko na murawie.

Dochodzą mnie takie słuchy. Klub wymaga ode mnie, żebym znał język. Gdybym się nie nauczył i olał ten temat, być może siedziałbym na ławce rezerwowych. Zresztą w Niemczech jest inne podejście niż w Polsce. U nas trenerzy uczą się języków piłkarzy, którzy przyjeżdżają do Polski. A w Niemczech to jest nie do pomyślenia.

 

Po rundzie jesiennej jesteście na czwartym miejscu w tabeli. W klubie jest duże ciśnienie na powrót do Bundesligi?

Nie ma żadnego ciśnienia. A już na pewno nie ma takiego ciśnienia jak u Mateusza Klicha w Kaiserslautern czy w Ingolstadt. Odkąd tutaj przyszedłem, trener ciągle powtarza: krok po kroku. Początek mieliśmy słaby, ostatnie 11 meczów to natomiast nasza świetna postawa, przegraliśmy tylko jedno spotkanie. Skupiamy się na każdym kolejnym meczu, to najlepsza recepta na to, żeby 23 maja być w dobrych nastrojach. Teraz nasza misja to starcie z Kaiserslautern na początku lutego.

 

Bramkarze w kontekście kadry narodowej mają najgorzej, bo konkurencja jest gigantyczna, a miejsc na zgrupowaniu tylko trzy. Myśli pan o reprezentacji?
Myślę, ale na ten moment w kadrze mnie nie ma. Nikt się ze mną nie kontaktował. Jestem jednak szczęśliwym człowiekiem, jeśli myślę o narodowym zespole, to tylko w pozytywnym kontekście. Zdaję sobie sprawę, że konkurencja jest ogromna. Są Wojtek Szczęsny, Artur Boruc czy Łukasz Fabiański, oni prezentują świetny poziom. Byłoby miło, gdyby ktoś ze sztabu przyjechał do Brunszwiku i zobaczył mnie w jednym meczu. Prawda jest jednak taka, że selekcjoner wykonuje kawał dobrej roboty i on wie najlepiej, kogo potrzebuje w narodowym zespole.

 

ROZMAWIAŁ PAWEŁ KAPUSTA - Piłka Nożna

 

pilkanozna.pl

 

Foto - abseitsmagazin.de