Jak Bayer został najpopularniejszym klubem Bundesligi w USA

Powtarza się, że nikt nie jest większy niż klub. Niewykluczone, że Javier Hernandez słyszał to na własne uszy, od często mówiącego o tym sir Aleksa Fergusona. Meksykanin miałby jednak pełne prawo, by czuć się większy niż jego klub. W Europie jego popularność jest niedoceniana. Tymczasem dla Bayeru Leverkusen jego marketingowa wartość może być ważniejsza niż bramki.

Stany Zjednoczone nadal uczą się futbolu. Jeśli już oglądają go w telewizji, zwykle spoglądają na ligi hiszpańską lub angielską. Nieobecność na amerykańskim rynku stała się w Niemczech przedmiotem debat zarządzających klubami i ligą. To dlatego Bayern Monachium otworzył biuro w Nowym Jorku. To dlatego, kluby Bundesligi zaczęły latać na tournée za ocean. By zobaczyć efekty tych działań, potrzeba lat. Dopiero od półtora roku Bundesliga pokazywana jest w dużej amerykańskiej telewizji Fox. Wcześniej oglądać ją było jeszcze trudniej. Amerykańskie portale rzadko podają też wiadomości na temat klubów Bundesligi, a jeśli już, uwagę poświęcają Bayernowi. A jednak monachijczycy wcale nie są najpopularniejszym niemieckim klubem w Stanach Zjednoczonych. Od półtora roku, niemieccy dziennikarze sportowi wyjeżdżający do Ameryki, ze zdumieniem odnotowują, że jeśli już ktoś ogląda futbol i jeśli już kojarzy Bundesligę, zagaduje ich o... Bayer Leverkusen, czyli najpopularniejszy niemiecki klub w Ameryce. W południowych miastach, jak Atlanta, Los Angeles czy Miami, spotyka się więcej koszulek Bayeru niż Bayernu czy Dortmundu. I zawsze mają z tyłu numer siedem. Jak Javier „Chicharito” Hernandez.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w Europie nie mamy pojęcia o jego statusie w ojczyźnie. A wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nie ma dziś w Ameryce Łacińskiej bardziej rozpoznawalnego sportowca. Namiastkę tego, co musi się dziać w Meksyku, wokół „Chicharito”, mieliśmy przy wiadomościach o tym, że Robert Lewandowski będzie ojcem, ale mówimy o zupełnie innej skali. W Meksyku żyje 123 miliony ludzi, kolejnych dwanaście wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych. I uwielbia futbol. A Hernandez jest zdecydowanie najlepszym meksykańskim piłkarzem. W historii może się z nim równać jedynie Hugo Sanchez, którego „Chicharito” już zresztą wyprzedził w liczbie goli dla reprezentacji. Tylko jednego brakuje mu, by zostać samodzielnym rekordzistą. W ojczyźnie zawodnika podkreślają także, że kochają go za to, że jest grzeczny, cichy i uprzejmy. Zaznaczają, że pozostał sobą, mimo podpisanych wielomilionowych kontraktów reklamowych z Nike czy Movistar, potentatem komunikacyjnym, a także faktu, że jest postacią w popularnej kreskówce. Doceniają też jego religijność. „Sueddeutsche Zeitung” wyliczyło kiedyś, że w 44-minutowym wywiadzie radiowym, 23 razy użył słowa „Bóg”.

By oddać skalę popularności Chicharito, wystarczy spojrzeć na liczbę obserwujących jego profil na Twitterze. Śledzi go tam blisko 7,5 miliona osób. Więcej niż Madonnę i papieża Franciszka. Dwa razy więcej niż Manuela Neuera czy Thomasa Muellera. Siedem razy więcej niż Roberta Lewandowskiego. Więcej niż jakiegokolwiek zawodnika Bundesligi. Więcej niż jakikolwiek klub Bundesligi (Bayern ma 3,3 mln obserwujących, Dortmund 2,5 mln, żaden inny klub nie przekracza miliona). Jeśli chodzi o zasięgi w mediach społecznościowych, „Chicharito” jest większy nie tylko niż jego klub (Bayer obserwuje 300 tysięcy osób), ale niż cała liga (Bundesligę śledzi sześć razy mniej osób niż profil Hernandeza). Nie może więc dziwić, że gdy końcem sierpnia 2015 „Chicharito” napisał, że przejdzie do Bayeru Leverkusen, strona tego klubu natychmiast padła. Serwery nie wytrzymały. Na pierwszej konferencji prasowej, dyrektor sportowy Rudi Voeller musiał przekonywać, że ściąga Meksykanina nie dla kliknięć w internecie, ale dla jego bramek.

To nie był transfer w stylu Bayeru. - W normalnych warunkach, nie jesteśmy w stanie ściągać zawodników tego kalibru – mówił Jonas Boldt, menedżer klubu z Leverkusen. Sam długo nie wierzył, że to się może udać, ale pod koniec lata 2015 splotły się okoliczności, które pozwoliły pozyskać byłego gracza Manchesteru United i Realu Madryt. Szybko zaczął dawać klubowi nie tylko gole (strzelił ich we wszystkich rozgrywkach osiemnaście w samej tylko pierwszej rundzie pobytu), ale też mierzalną wartość marketingową. Jego debiut przeciwko SV Darmstadt oglądało w Stanach Zjednoczonych tylko tysiąc osób, podczas gdy toczony równolegle mecz Bayernu czterdzieści razy więcej. Kilka miesięcy później, mecz Bayeru z Augsburgiem był już jednak w Stanach Zjednoczonych oglądany chętniej niż hit Bayernu z Borussią Dortmund. Leverkusen zaczęło konsumować niespodziewany marketingowy sukces i na ostatni obóz przygotowawczy poleciało do Orlando. Treningi Bayeru oglądały tłumy. Ale patrzyły tylko na jednego zawodnika.

Długo mogło się wydawać, że za dziesięć milionów euro, Bayer dokonał transferowego majstersztyku. W drugim sezonie jego pobytu w Leverkusen, zaczęło jednak dochodzić do tarć. Piłkarzowi zarzucano, że kompletnie nie czuje związku z miejscem, w którym gra. Media donosiły, że nie integruje się z kolegami z drużyny, nie uczy języka i nie był nawet na klubowej wigilii. Jego drastyczna obniżka formy strzeleckiej – jesienią zdobył tylko pięć bramek, a przez ponad tysiąc minut nie mógł trafić do siatki – oraz wrażenie nieobecności, jakie sprawiał, wpłynęły na to, że stał się twarzą kryzysu Bayeru. Jego menedżer w meksykańskich mediach pieklił się, że nikt nie pisze o przyczynach kryzysu. Podkreślał, że w sierpniu jego dziewczyna zachorowała na odmę opłucnową, przez co kilka tygodni przeleżała w szpitalu w Madrycie, a zawodnik myślami był częściej w Hiszpanii niż w Niemczech. Ciałem zresztą też. Na wigilii nie pojawił się, bo poleciał właśnie do Madrytu. Na początku okresu przygotowawczego, Voeller zaapelował do niego, by skupił się na futbolu. Sam klub nie ułatwił mu tego jednak, wyjeżdżając na obóz do Stanów Zjednoczonych, gdzie spokój mieli wszyscy zawodnicy, oprócz Meksykanina. Zaczęły się pojawiać pogłoski, że Leverkusen nie będzie chciało przedłużyć wygasającego w połowie 2018 roku kontraktu i w lecie postara się go sprzedać.

Niespodziewanie jednak, pierwszy napastnik, któremu udało się odciążyć w strzelaniu goli Stefana Kiesslinga, na wiosnę odżył. W ciągu miesiąca zdobył już tyle samo bramek, co w całej rundzie jesiennej. Znów na jego twarzy widać radość. I to jego powrót do formy, jest największą nadzieją Bayeru przed dzisiejszym starciem w Lidze Mistrzów z Atletico Madryt. Choć tak do końca nikt nie wie, dlaczego nagle wszystko znów zaczęło się układać. Hernandez niemal nie udziela wywiadów niemieckim mediom, a na konferencjach odpowiada półsłówkami. Od półtora roku, do Leverkusen pielgrzymują dziesiątki meksykańskich dziennikarzy, by spijać z jego ust banały. Na stronie meksykańskiej gazety sportowej „Record” codziennie pojawiają się o nim dwa-trzy artykuły, a w wydaniu papierowym meczom Bayeru poświęcona jest zwykle cała strona, podczas gdy wyniki innych spotkań Bundesligi upycha się na końcu gazety. Nawet jednak mimo tego, introwertyczny meksykański snajper pozostaje postacią dość nieodkrytą i zagadkową. Zwłaszcza dla nas, Europejczyków.


Michał Trela - Onet.pl