Finał sprawy Polańskiego z oczywistym niemieckim wnioskiem

Sprawa wizyty Adama Nawałki w Niemczech, rozmowy z Eugenem Polańskim i niedoszłego powołania dla zawodnika Hoffenheim, które przygotowywał selekcjoner reprezentacji Polski wywołała – czego zresztą można się było spodziewać – mnóstwo emocji i medialną burzę. Umarła jednak śmiercią naturalną szybciej niż można było się spodziewać. I bardzo dobrze, bo nie będzie w żaden sposób rzucać cienia na przygotowania biało-czerwonych do październikowych meczów o punkty w kwalifikacjach Euro 2016.

 

Dobrze jednak, z punktu widzenia Nawałki i naszej drużyny, że zaistniała. Po pierwsze dlatego, że nikt nie może teraz zarzucić trenerowi, iż jest szkoleniowcem nierozsądnym, a nawet głupim, ponieważ na własną prośbę pozbył się klasowego zawodnika, który od kilku miesięcy prezentuje bardzo solidną formę w silnej Bundeslidze. Selekcjoner nie tylko postanowił puścić w niepamięć sztubackie i w gruncie rzeczy nikomu niepotrzebne wypowiedzi Eugena, ale nawet wybrał się w misję stabilizującą sytuację. Skoro zamierzał powołać optymalną, czyli najsilniejszą z możliwych kadrę na konfrontacje z Niemcami i Szkotami, postanowił zawczasu zabliźnić wszystkie rany. I miał do tego pełne prawo. Wybrał bardzo dogodny, dla obydwu stron, termin, a wybierając rozmowy z własnym udziałem, a nie poprzez emisariusza, wręcz pokazał klasę. W zaistniałych okolicznościach nie każdego byłoby przecież stać na szczerą rozmowę w cztery oczy.

 

Natomiast Polański, odrzucając podaną dłoń, nie tylko zachował się na poziomie o klasę, albo i kilka, niższym, ale też nie pozostawił złudzeń co do pobudek, którymi się kieruje. A przecież nie ma w tym cienia przypadku, że zawsze miał problem z grą dla Polski, kiedy zbliżał się mecz z… Niemcami. We wrześniu 2011 roku, kiedy selekcjonerem był jeszcze Franciszek Smuda, pretekstem do uniknięcia występu w Gdańsku z reprezentacją kraju, w którym się wychował, była kontuzja. Konkretnie mięśnia łydki, oczywiście niezbyt poważna. W maju bieżącego roku nie mógł zagrać przeciw Die Mannschaft, gdyż dostał zadanie – wraz z innymi Wieśniakami – promowania Bundesligi w Indiach. A teraz okazało się, że na przeszkodzie stoi warsztat Nawałki i rzekomy konflikt z trenerem, który Eugen sam wywołał i podgrzał.

 

Nawet jestem w stanie zrozumieć, że za ojczyznę uważa Niemcy. Tam się wychowywał, uczył (również piłki), ma przyjaciół i rodzinę. Nie jestem jednak w stanie pojąć, po jaką cholerę (przepraszam za to wyrażenie) w takim układzie w ogóle decydował się na grę dla Polski. Tylko dlatego, że uznał, iż podczas Euro 2012 będzie mógł się wypromować do lepszego klubu, a prawdopodobieństwo rywalizacji biało-czerwonych z Niemcami jest minimalne? Zresztą, gdyby to polskiej drużynie udało się wyjść w ME sprzed dwóch lat z grupy kosztem Greków (na których potem czekali podopieczni Joachima Loewa), Polański nie mógłby wystąpić w ćwierćfinale, gdyż w spotkaniach z Rosją i Czechami zarobił po żółtym kartoniku. Co zapewne jest tylko zbiegiem okoliczności…

 

Jaki zatem wniosek wyciągnąłem z przypadków Eugena? Otóż defensywny pomocnik Hoffenheim (a wcześniej Mainz) pewnie nawet chętnie reprezentowałby kraj przodków, pod warunkiem jednak, że z wyłączeniem meczów z Niemcami, w których zabraniają mu występować przekonania. A pech (Polańskiego) polega na tym, że ostatnio jest urodzaj na kontakty Polaków z Die Mannschaft…

 

Adam Godlewski

 

pilkanozna.pl